Staff-Sergeant Zygmunt Sawicki,Traffic Control Squad.

Staff-Sergeant Zygmunt Sawicki,Traffic Control Squad.

Sur les traces de la Division

Śladami Gąsienic Pierwszej Pancernej

 

Pomysł na tę eskapadę kołatał się w głowie Wojtka Krupy już dość dawno. Pierwotny plan zakładał  użycie do tego celu motoroweru Simson z przyczepką. Wojtek miał wtedy 17 lat. Ułańskiej fantazji mu nie brakowało ale to osobny temat. Realia tamtego świata oczywiście unicestwiły te plany. Przypomnijmy że PRL-owskie pieniądze nijak nie miały się do wartości towarów czy benzyny w zachodniej Europie. Trudności formalne prawdopodobnie także byłyby niemożliwe do przejścia. Marzenie miało się ziścić w 2007 roku.

Wróćmy jednak do genezy. Większość z późniejszych uczestników w tym także i ja, poznała ów pomysł na V-tym Rajdzie Katyńskim w 2005 roku. Wreszcie 18.08.2007 udało się wystartować. Rajd otrzymał dumną nazwę "Śladami Gąsienic Pierwszej Pancernej". Cel był jasny od samego początku. Chcieliśmy uhonorować żołnierzy Pierwszej Polskiej Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka, którzy przelewali krew "za Waszą i naszą Wolność". Podróż zapowiadała się niezwykle ciekawie. Wśród uczestników znalazły się 4 dziewczyny - Beata, Asia, Aneta i Ilona (amazonka) i 8 chłopaków - dwóch Wojtków, Jarek, Krzysiek, Robert, Andrzej, Cezary i Marek. Przed wyjazdem pospolitym ruszeniem załatwiliśmy stosowne gadżety rajdowe tzn koszulki, nalepki i znaczki z godłem dywizji. Warto wspomnieć o jeszcze jednym uczestniku rajdu jakim był niejaki p. Garmin - doskonale działający GPS, który wielokrotnie oszczędzał nasz czas w gąszczu Europejskich dróg.

   Spotkanie uczestników odbyło się w Żaganiu na terenie 10 Batalionu Rozpoznawczego Strzelców Konnych. Dowódca jednostki kultywującej tradycje 1DP zgodził się udostępnić nam nocleg. 19.08 przeprawiliśmy się na drugi koniec Niemiec. W Igel nieopodal Trewiru czekało na nas umówione pole namiotowe. W towarzystwie Eli - Polki pracującej tam sezonowo- pijąc piwo dyskutowaliśmy o czekających na nas polskich miejscach pamięci. Rano 20.08 ruszyliśmy w kierunku Francji tankując po drodze w Luksemburgu gdzie paliwo jest tańsze niż w Polsce. Tego dnia mieliśmy zamiar podjechać możliwie blisko Paryża i tam zanocować. Tak też się stało. Omijając płatne autostrady częściowo w strugach deszczu dotarliśmy do Verdun. Nazwa owiana jest złą sławą. W latach 1914-1918 zginęło tutaj w idiotycznej wojnie pozycyjnej około 800 tysięcy żołnierzy. Zatrzymaliśmy się zwiedzając jakiś bunkier, których wiele znajduje się w tym rejonie. Jeszcze krótka wizyta w Memoriale i muzeum walk pod Verdun i pomknęliśmy w kierunku Paryża. Nocleg udało się załatwić na polu kempingowym 50 km od stolicy Francji. Trzeba tutaj wtrącić, że pól namiotowych we Francji jest sporo. Są zawsze wyposażone w węzeł sanitarny z ciepłą wodą. Ich ceny też były przystępne. Nasze koszty noclegowe średnio zamykały się w kwocie 5 Euro za osobę. Rano na śniadanie zupka chińska i kawa a potem w drogę aby zdążyć po drodze do Normandii zwiedzić kawałeczek Paryża. Rajd miał charakter patriotyczny i ukierunkowany na szlak bojowy dywizji Maczka w związku z czym elementy turystyczne były trzeciorzędne. Mimo to udało się zobaczyć kilka ciekawych miejsc niejako przy okazji. Zgodnie z tą logiką także Paryż musieliśmy zaliczyć w przeciągu kilku godzin. Notre Dame, Łuk Triumfalny i plac Trocadero wybraliśmy jako miejsca w których możemy się zatrzymać. Z placu Trocadero rozpościera się piękna panorama Paryża i świetny widok na wieżę Eifla. Po zrobieniu odpowiedniej ilości fotek we wszystkich ww miejscach "wbiliśmy" w GPS "Arromanches", gdzie dotarliśmy już pod wieczór. Zimny wiatr od morza a na twarzach uśmiechy od ucha do ucha - tak mogę skomentować dobry nastrój gdy znaleźliśmy się wreszcie w pierwszym zamierzonym punkcie szlaku bojowego Pierwszej Pancernej (War Route of the First Polish Armoured Division). Plaża w Arromanches służyła w czasie wojny o Normandię jako prowizoryczny port wojenny. Tutaj w początkach sierpnia zjeżdżały na ląd nasze Shermany. Po noclegu na tutejszym tanim polu namiotowym rozpoczęliśmy właściwy rajd "Śladami Gąsienic ..." W Musee du Debarquement odnaleźliśmy pierwsze interesujące nas polskie ślady - gablotkę z mundurami Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie.  Muzeum to napewno warto odwiedzić. Prócz wielu pamiątek z czasów wojny są tam imponujące, ruchome makiety portów wojennych przywiezionych w kawałkach z Wielkiej Brytanii aby lądowanie dużej ilości żołnierzy i sprzętu przebiegało sprawnie. Cała miejscowość jest swego rodzaju miejscem pamięci czasów otwierania drugiego frontu w Europie. Z Arromanches wzdłuż wybrzeża skierowaliśmy się przez Caen, Falaise na polski cmentarz wojskowy Urville-Langenerie. Ten duży polski cmentarz to prawie 600 mogił, których większość to miejsce pochowku żołnierzy dywizji Maczka. Złożyliśmy kwiaty i wpisaliśmy do książki pamiątkowej słowo PAMIĘTAMY ! Następny cel wyprawy to miejscowość Chambois i wzgórze Montormel zwane Maczugą. Oba te miejsca są pomnikami chwały polskiego oręża. W dniach 18-22 sierpnia 1944 punkty te odegrały decydującą rolę w zamknięciu tzw kotła Falaise. Blisko 50 tys Niemców z niemieckiej 7 Armii próbowało 3 dni i 3 noce przebić się przez polskie pozycje i w ten sposób wyrwać ze śmiertelnego okrążenia. Polacy wytrzymali. Na pamiątkę tych wydarzeń postawione zostały tablice pamiątkowe w Chambois. Na Montormel Francuzi zafundowali nam piękny memoriał. Dyrektor Stephane Jonot przyjął nas tam bardzo serdecznie. Nocleg tym razem urządziliśmy nieopodal Memoriału. Wieczorową porą syciliśmy się widokiem na całą dolinę, niegdyś kontrolowaną z tego miejsca przez lufy polskich czołgów. Myślę, że wszyscy czuliśmy dumę i swego rodzaju wspólnotę, z tymi którzy tu walczyli.

   Rano kawa i śniadanie z tego co kto ma w kufrze. Start i za kilkanaście kilometrów zjazd na parking w Vimoutiers. Nie, nikt się jeszcze nie zmęczył. Tu historia napisała kolejną kartkę z bitwy o Normandię. Przy jednej z dróg przelotowych stoi sobie niemiecki Tygrys - jeden z dwóch jakie się ostały w całej Francji. Czołg uciekał z Falaise i zabrakło mu paliwa. Niemcy detonując w nim ładunek wybuchowy porzucili go w rowie. Wiele lat tam przeleżał aż w końcu został wyciągnięty z niemałym trudem (waga 65 ton), odrestaurowany straszy dziś turystów swą dawną potęgą.

  Z Vimoutiers pędzimy dalej. Mijamy po drodze wiele francuskich miejscowości, wyzwalanych przez naszych żołnierzy. Jedną z nich jest Abbeville. Nie mamy zbyt wiele czasu. Dywizja prowadziła kampanię przez kilka miesięcy. My możemy zatrzymywać się tylko symbolicznie po 20-30 minut w wybranej z wielu - miejscowości. Przy kościele w Abbeville zawołali mnie koledzy licząc na mój nie najlepszy angielski. Do grupy podszedł starszy pan. Okazało się, że jest starym mieszkańcem tego miasteczka. Opowiedział nam jak to było z Polakami. Mieszkańcy bojąc się bombardowań amerykańskich sami wzięli sprawy w swoje ręce. Jean Boubert miał wtedy 15 lat. Razem z innymi robił rozpoznania dla polskich jednostek aby te jak najszybciej mogły wkroczyć do miasteczka. Na twarzy tego człowieka widać było wzruszenie. Znowu mogliśmy być dumni. Jak to pięknie, że oni jeszcze pamiętają.

  Kolejną miejscowością, w której mogliśmy się zatrzymać było St. Omer. I tutaj tyle lat po wojnie znaleźliśmy dowody pamięci. Na ratuszu, przy którym zaparkowaliśmy wisiały dwa dużych rozmiarów zdjęcia. Na nich widnieli roześmiani młodzi ludzie - cywile i żołnierze. Nie mieliśmy wątpliwości zdjęcia przedstawiały Polskich żołnierzy fotografujących się z wolnymi już Francuzami. Zbliżała się rocznica wyzwolenia miasta spod hitlerowskiej okupacji. Byliśmy wdzięczni w imieniu tych chłopaków ze zdjęć, że wciąż nie zapomniano tu o wojnie i swych wyzwolicielach. Przecież to nam Polakom ciągle wmawia się, że mamy niezdrową słabość do przeszłości. Nic podobnego - wszędzie na świecie czci się pamięć ojców. Nam długo nie pozwalano tego czynić.

   Z St Omer wyruszyliśmy w kierunku granicy z Belgią. Pierwsze belgijskie miasto gdzie zatrzymaliśmy się znowu na kilka chwil to Ieper lub jak kto woli Ypres. Centralny plac miasta kryje kolejną pamiątkę po żołnirzach gen. Maczka. W ścianie olbrzymiego pałacu czy opactwa wmurowano tablicę pamiątkową ku czci poległych Maczkowców. Kilka zdjęć i znowu wsiedliśmy na motocykle. Belgię minęliśmy dość szybko zatrzymując się jeszcze w kliku miejscowościach a wśród nich w Gandawie, oczywiście cały czas trzymając się "śladów gąsienic" dywizji. Tuż za Gandawą nieco pomyliliśmy drogę. Ponadto musieliśmy usunąć drobną awarię w Suzuki V-Stromie. Przy tej okazji poznaliśmy miłośnika Harleya Dawidsona. Specjalnie pojechał po swój motocykl aby wyprowadzić nas z Gandawy w kierunku na holenderskie Axel. Podziękowaliśmy sygnałami i popruliśmy na północ. Axel jest niedużym miasteczkiem. Walki dywizji w tym rejonie opisywał pułkownik Franciszek Skibiński. Odnaleźliśmy tam pomnik poświęcony zabitym Polakom oraz Szydlowski Plein - czyli plac Szydłowskiego. Dzień się kończył dlatego musieliśmy czym prędzej zebrać siły i jak najszybciej oddalić się w kierunku Bredy. Tam oczekiwał nas niecierpliwie Marian Ślężak. Poznaliśmy go z Wojtkiem jeszcze w Polsce dzięki uprzejmości p. Adriana Stopy (Prezesa Związku Maczkowców w Holandii). Marian to Holender polskiego pochodzenia albo raczej Polak w Holandii. Podobnie jak nasz komandor Wojciech, jest synem Maczkowca. Przyjeżdża co roku do Polski z czego łatwo wywnioskować, że swój ciągnie do swego. Dość, że jego gościnność bardzo nam się spodobała. Byliśmy nią nawet nieco skrępowani bo 12 osobowa grupa motocyklistów może zrobić niezłe zamieszanie chociażby przy porannej toalecie. Dziękujemy Ci Marianie za polskie serce i całą pomoc w okolicach Bredy !!!  Aha nie wspomniałem, że Marian jest ponadto motocyklistą i z natury rzeczy był bardzo wskazaną osobą jako przewodnik.

   Zanim trafiliśmy do Bredy - jednego z ważniejszych miejsc rajdu - Marian poprowadził nas do Alphen gdzie przy ul. Polskiej jest kolejny cmentarz z grobami żołnierzy Maczka. Tam tez miał pecha Cezary. Jego Honda Pan European odmówiła posłuszeństwa. W związku z tym, że padł prawdopodobnie komputer, nie byliśmy mu w stanie pomóc. Motocykl wraz z jego właścicielem musiał wrócić do Polski busem.  Po opuszczeniu Alphen czekała na nas interesująca atrakcja. Znaleźliśmy się w Achtmaal gdzie kilku ludzi zorganizowało prywatne muzeum pamiątek po armii amerykańskiej wyzwalającej Holandię. Wprawdzie nie było tam polskich pamiątek ale szybko to naprawiliśmy wręczając właścicielom blachę i nalepkę rajdową.

   Po południu przerwa techniczna, którą spędziliśmy jedząc zupę w domu Mariana. Jego żona dbała o nas jak o gości honorowych. Po posiłku razem z motoklubowym kolegą Mariana - Franzem wybraliśmy się do Bredy. Jako pierwszy odwidziliśmy cmentarz przy ulicy Etenseeban. Miejsce szczególne dla naszego rajdu ponieważ to tu na własne życzenie pochowany został gen. Stanisław Maczek. Jego prosty żołnierski grób świadczy o skromności i wspaniałym charakterze tego dowódcy. Do dziś daje nam przykład jak należy szanować poświęcenie dla ojczyzny. Jego grób niczym nie odróżnia się od innych stu sześćdziesięciu kilku mogił - prawie wszystkich należących do żołnieży Pierwszej Pancernej, poległych za wolność Holandii i Europy. Z namaszczeniem złożyliśmy mu kwiaty i zaśpiewaliśmy Mazurka Dąbrowskiego. Po opuszczeniu Etenseeban zatrzymaliśmy się przy pomniku poświęconym Polakom oraz przy czołgu Panther podarowanym przez naszych rodaków dla miasta Breda. Pomnik i czołg stoją 100 metrów od siebie przy ul. Gen Maczka - po holendersku Maczekstraat. Jeszcze jeden cmentarz gdzie udało nam się dotrzeć to Ginneken - niegdyś osobna miejscowość a dzisiaj dzielnica Bredy.  Na ścianie kaplicy cmentarnej dostrzegliśmy pamiątkową tablicę z grubego szkła, z godłem dywizji. Na tablicy wyryto napis "Dziękujemy Wam Polacy". I my chcieliśmy podziękować za tak piękne traktowanie polskich mogił, cmentarzy, za szacunek do wysiłku wojennego naszych rodaków. Kolejny dzień rajdowy zakończył się. Była jeszcze wspaniała kolacja u Mariana w ogrodzie. Przy mięsiwie z grilla śpiewaliśmy zarówno polskie piosenki jak i inne stare szlagiery. Marian świetnie gra zarówno na gitarze jak i na harmonii. Cudowny wieczór dobiegł końca. Rano uściskaliśmy Mariana, podziękowaliśmy jego żonie i dalej w drogę. W Holandii chcieliśmy jeszcze stanąć na moście w Arnhem. Most Johna Frosta to kawałek historii polskich spadochroniarzy biorących udział w operacji "Market Garden". Operacja zakończyła się klęską. Obwiniano o nią także gen. Stanisława Sosabowskiego - dowódcę polskiej brygady spadochronowej. Po latach Polacy zostali całkowicie zrehabilitowani. Świadczą o tym chociażby takie miejsca jak Driel. Ta kolejna odwiedzona przez nas miejscowość była świadkiem odwrotu polskich oddziałów. Jest tam pomnik ku czci gen. Sosabowskiego, tablica z nazwiskami poległych a wszystko to na Placu Polskim. W kościele naprzeciwko znaleźliśmy okolicznościową gazetkę ze zdjęciami z okresu wojny, wyzwolenia, pogrzebu polskich żołnierzy, kombatantami na uroczystościach (tytuł artykułu gazetowego - Driel bedankt !).

 Znowu wsiedliśmy na maszyny. Rajd ma trwać tylko 10 dni. Nie sposób wszystko zobaczyć. Kilka miesięcy morderczego wyzwalania Europy zachodniej przez nasze oddziały pozostawiło wiele śladów. Obraliśmy kurs na Niemcy. W planie przelot trasą wytyczoną przez dywizję ale punty zatrzymania tylko 3. Pierwszym z nich było Oberlangen. Nie każdy w Polsce wie, że znajdował się tam obóz jeniecki, w którym po Powstaniu Warszawskim osadzono 1700 kobiet - żołnierzy Armii Krajowej. Co ciekawe - Polki te zostały oswobodzone przez żołnierzy dywizji gen Maczka - co oczywiście skutkowało później wieloma związkami małżeńskimi. Próbowaliśmy odnaleźć jakieś ślady po byłym obozie. Jedna z mieszkanek pokazała nam kierunek gdzie kiedyś były baraki. Nie odnaleźliśmy ich. Natrafiliśmy jedynie na Lagerstrasse - czyli ulicę obozową oraz na cmentarz rosyjskich jeńców wojennych. Z Oberlangen pojechaliśmy dalej do Haren. Historia tego miasta wiąże się z okresem powojennym, kiedy to Polakom przyznano strefę okupacyjną Niemiec (około 6000 kilometrów kwadratowych). Haren zostało wówczas całkowicie  wysiedlone i nazwane Maczkowem. Mieszkali tutaj wyłącznie Polacy - żołnierze, byli jeńcy, byli robotnicy przymusowi itd. Dzisiaj to nieduże miasteczko nie pamięta już wojny. Nie udało się nam wjechać do jego centrum ponieważ właśnie w tym terminie odbywał się jakiś festyn. W związku z tym, że czas nas gonił skierowaliśmy się do Wilhelmshaven gdzie dotarliśmy już wieczorem. Miasto było świadkiem glorii Polaków. Gen. Maczek przyjął tutaj kapitulację wojsk niemieckich. Razem z Wojtkiem uparliśmy się, że musimy chociaż symbolicznie zamoczyć nogi w Morzu Północnym. Pozdejmowaliśmy motocyklowe buciory i wymoczyliśmy nogi w słonej wodzie aby tym samym przypieczętować osiągnięcie ostatniego punktu rajdu. Gdy wspięliśmy się z powrotem na wał nasi koledzy rozmawiali z Andrzejem - Polakiem pracującym w WHV (Wilhelmshaven). Andrzej zaintrygowany naszą niezwykłą wyprawą zaoferował pomoc w znalezieniu taniego hotelu. Dzięki jego wskazówkom szybko znaleźliśmy się na miejscu. Wieczorkiem w doskonałym humorze podsumowywaliśmy wrażenia rajdowe. Następnego dnia po hotelowym śniadanku postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Na cmentarzu przy Kurt-Schumacherstrasse szukaliśmy mogił Maczkowców. Nie udało się ich znaleźć. Jedynie tablica pamiątkowa w j. polskim świadczy, że są tam pochowani nasi. Trzeba tu koniecznie wspomnieć o apelu P. Czesława Szewczyka - społecznego opiekuna mogił polskich na terenie Niemiec. Człowiek ten puka do wszystkich możliwych drzwi - przede wszystkim tych polskich, rządowych - z apelem o pomoc w odnajdywaniu, rejestrowaniu, restaurowaniu i opiece nad polskimi grobami w Niemczech. Mało kto w Polsce wie, że stan mogił polskich patriotów, żołnierzy jest opłakany. Wiele z nich jest źle oznakowana. Zapomniani synowie ojczyzny nie zasłużyli na godne miejsce pochówku ... Niewielka to zapłata za ich krew a jednak nawet takiej się im odmawia. Istnieje idea aby stworzyć jeden polski cmentarz wojenny w Niemczech. Pomysł ten jednak nie może się przebić przez ludzką obojętność. Myślę, że wszyscy powinniśmy wywierać nacisk na władze aby wsparły tę inicjatywę. Rajd zakończył się. Dotknęliśmy kawałka historii i chwały polskiego oręża. Poczuliśmy jak mocno i po polsku biją nasze serca. Pozostaje pewność, że ten rajd nie był ostatni z cyklu "Na polskim szlaku".

 

Marek Nowak



17/07/2011
0 Poster un commentaire

Inscrivez-vous au blog

Soyez prévenu par email des prochaines mises à jour

Rejoignez les 38 autres membres